Przejdź do głównej zawartości

Tyci i taci

 -   byłyby drobiazgi - odezwał się najwyższy sędzia. - Gorszą jest zdrada...

Mam poszlaki, że wielu młodszych kapłanów sprzyja faraonowi i o wszystkim donosi mu...

-  Są nawet tacy, którzy podjęli się ułatwić wojsku zajęcie świątyń - dodał Herhor.

-  Wojsko ma wejść do świątyń?!... - zawołał nomarcha Sebes.

-  Taki ma przynajmniej rozkaz na dwudziestego trzeciego - odparł Herhor.

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

 

Strony

Wpisy

 

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

-  I wasza dostojność mówisz o tym spokojnie?... - zapytał nomarcha Ament. Herhor wzruszył ramionami, a nomarchowie zaczęli spoglądać po sobie.

-  Tego już nie rozumiem! - odezwał się prawie z gniewem nomarcha Aa. - Świątynie mają zaledwie kilkuset żołnierzy, kapłani zdradzają, faraon odcina nas od Tebów i podburza lud, a dostojny Herhor mówi o tym, jakby nas zapraszał na ucztę... Albo brońmy się, jeżeli jeszcze można, albo...

-  Poddajmy się jego świątobliwości?... - spytał ironicznie Mefres. - Na to zawsze będziecie mieli czas!...

-  Ale my chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś o środkach obrony... - rzekł nomarcha Sebes.

-  Bogowie ocalą swoich wiernych - odpowiedział Herhor. Nomarcha Aa załamał ręce.


-  Jeżeli mam otworzyć moje serce, to i mnie dziwi wasza obojętność - odezwał się najwyż- szy sędzia. - Prawie całe pospólstwo jest przeciw nam...

-  Pospólstwo, jak jęczmień na polu, idzie za wiatrem - rzekł Herhor.

-  A wojsko?...

-  Któreż wojsko nie upadnie przed Ozirisem?

-   Wiem - przerwał niecierpliwie nomarcha Aa - ale nie widzę ani Ozirisa, ani tego wiatru, który do nas zwróci pospólstwo... Tymczasem faraon już dziś przywiązał ich do siebie obiet- nicami, a jutro wystąpi z darowizną...

-  Od obietnic i podarunków mocniejszą jest trwoga - odparł Herhor.

-  Czego oni mają się bać?... Tych trzystu żołnierzy, jakich mamy?

-  Ulękną się Ozirisa.

-  Ale gdzież on jest?... - pytał wzburzony nomarcha Aa.

-  Zobaczycie go wszyscy. A szczęśliwy byłby ten, kto by na ów dzień oślepnął.

Słowa te wypowiedział Herhor z takim niezachwianym spokojem, że w zgromadzeniu za- legła cisza.

-  Ostatecznie cóż jednak robimy?... - zapytał po chwili najwyższy sędzia.

-  Faraon - mówił Herhor - chce, ażeby lud napadł na świątynie dwudziestego trzeciego. My zaś musimy sprawić, aby napadnięto nas dwudziestego Paofi.

-   Wiecznie żywi bogowie! - znowu zawołał nomarcha Aa wznosząc ręce. - A my po co mamy ściągać nieszczęście na nasze głowy, w dodatku o dwa dni wcześniej?...

-   Słuchajcie Herhora - odezwał się stanowczym głosem Mefres - i na wszelki sposób sta- rajcie się, ażeby napad miał miejsce dwudziestego Paofi od rana.

-  A jak nas naprawdę rozbiją?... - spytał zmięszany sędzia.

-   Jeżeli nie poskutkują zaklęcia Herhora, wówczas ja wezwę bogów na pomoc - odparł Mefres, a w oczach błysnął mu złowrogi ogień.

-    Ha! wy arcykapłani macie swoje tajemnice, których nam odsłaniać nie wolno - rzekł wielki sędzia. - Zrobimy więc, co każecie, wywołamy napad dwudziestego... Ale pamiętajcie, że nasza i dzieci naszych krew spadnie na wasze głowy...

-  Niech spadnie!...

-  Niech się tak stanie!... - zawołali jednocześnie obaj arcykapłani. Po czym dodał Herhor:

-   Od dziesięciu lat rządzimy państwem i przez ten czas nikomu z was nie stała się krzyw- da, a każdej obietnicy dotrzymaliśmy. Bądźcież więc cierpliwi i wierni jeszcze przez kilka dni, aby zobaczyć moc bogów i otrzymać nagrodę.

Niebawem nomarchowie pożegnali arcykapłanów, nie usiłując nawet ukrywać smutku i niepokoju. Zostali tylko Herhor i Mefres.

Po dłuższym milczeniu Herhor odezwał się:

-   Tak, ten Lykon był dobry, dopóki udawał szalonego. Ale ażeby można go podstawić za- miast Ramzesa?...

-   Jeżeli matka nie poznała się na nim - odparł Mefres - więc już musi być bardzo podob- ny... A siedzieć na tronie, przemówić parę słów do otoczenia to chyba potrafi. Zresztą my będziemy przy nim...

-  Strasznie głupi komediant!... - westchnął Herhor trąc czoło.

-   Mędrszy on od milionów innych ludzi, gdyż ma podwójny wzrok i wielkie może oddać usługi państwu...

-   Ciągle wasza dostojność mówisz mi o tym podwójnym wzroku - odparł Herhor. - Na- reszcie niechże ja sam przekonam się o tym...

-   Chcesz?... - spytał Mefres. - Więc idźmy... Ale, na bogi, Herhorze, o tym, co zobaczysz, nie wspominaj nawet przed własnym sercem...


Zeszli do podziemiów świątyni Ptah i znaleźli się w obszernej piwnicy oświetlonej kagań- cem. Przy słabym blasku Herhor dojrzał człowieka, który siedząc za stołem jadł. Człowiek miał na sobie kaftan gwardii faraona.

-    Lykonie - rzekł Mefres - najwyższy dostojnik państwa chce przekonać się o zdolno- ściach, jakimi obdarzyli cię bogowie...

Grek odepchnął misę z jedzeniem i począł mruczeć:

-  Przeklęty dzień, w którym moje podeszwy dotknęły waszej ziemi!... Wolałbym pracować w kopalniach i być bity kijami...

-  Na to zawsze będzie czas - wtrącił surowo Herhor.

Grek umilkł i nagle zaczął drżeć zobaczywszy w ręce Mefresa kulkę z ciemnego kryształu. Pobladł, spojrzenie zmętniało mu, na twarz wystąpił pot kroplisty. Jego oczy były utkwione w jeden punkt, jakby przykute do kryształowej kuli.

-  Już śpi - rzekł Mefres. - Nie dziwneż to?

-  Jeżeli nie udaje.

-  Uszczypnij go... ukłuj... nawet sparz... - mówił Mefres.

Herhor wydobył spod białej szaty sztylet i zamierzył się, jakby chcąc uderzyć Lykona między oczy. Ale Grek nie poruszył się, nawet nie drgnęły mu powieki.

-   Spojrzyj tu - mówił Mefres zbliżając do Lykona kryształ. - Czy widzisz tego, który po- rwał Kamę?...

Grek zerwał się z krzesła, z zaciśniętymi pięściami i śliną na ustach.

-  Puśćcie mnie!... - wołał chrapliwym głosem. - Puśćcie mnie, abym napił się jego krwi...

-  Gdzież on jest teraz! - pytał Mefres.

-   W pałacyku, w stronie ogrodu najbliższej rzeki... Jest z nim piękna kobieta... - szeptał Lykon.

-  Nazywa się Hebron i jest żoną Tutmozisa - podpowiedział Herhor. - Przyznaj, Mefresie - dodał - że ażeby o tym wiedzieć, nie trzeba podwójnego wzroku...

Mefres zaciął wąskie usta.

-   Jeżeli to nie przekonywa waszej dostojności, pokażę coś lepszego - odparł. - Lykonie, znajdź teraz zdrajcę, który szuka drogi do skarbca Labiryntu...

Śpiący Grek usilniej wpatrzył się w kryształ i po chwili odpowiedział:

-  Widzę go... Jest odziany w płachtę żebraka...

-  Gdzie on jest?...

-  Leży na dziedzińcu oberży, ostatniej przed Labiryntem... Z rana będzie tam...

-  Jak on wygląda?...

-  Ma rudą brodę i włosy... - odpowiedział Lykon.

-  A co?... - spytał Mefres Herhora.

-  Wasza dostojność masz dobrą policję - rzekł Herhor.

-   Ale za to dozorcy Labiryntu źle go pilnują! - mówił gniewnie Mefres. - Jeszcze dziś w nocy pojadę tam z Lykonem, aby ostrzec miejscowych kapłanów... Lecz gdy uda mi się ocalić skarb bogów, wasza dostojność pozwolisz, że ja zostanę jego dozorcą...

-  Jak wasza dostojność chcesz - odparł Herhor obojętnie. A w sercu swym dodał:

„Nareszcie pobożny Mefres zaczyna pokazywać zęby i pazury... Sam pragnie zostać - tyl- ko - dozorcą Labiryntu, a swego wychowańca Lykona zrobić - tylko - faraonem!...

Zaprawdę, że dla nasycenia chciwości moich pomocników bogowie musieliby stworzyć dziesięć Egiptów...”

Gdy obaj dostojnicy opuścili podziemia, Herhor, wśród nocy, piechotą wrócił do świątyni Izydy, gdzie miał mieszkanie, a Mefres kazał przygotować parę konnych lektyk. Do jednej młodzi kapłani włożyli śpiącego Lykona w worku na głowie, do drugiej arcykapłan wsiadł sam i, otoczony garstką jeźdźców, tęgim kłusem pojechał do Fayum.


W nocy z czternastego na piętnasty Paofi arcykapłan Samentu, stosownie do obietnicy da- nej faraonowi, wszedł, sobie tylko znanym korytarzem, do Labiryntu. Miał w rękach pęk po- chodni, z których jedna paliła się, a na plecach niewielki koszyk z przyborami.

Samentu bardzo łatwo przechodził z sali do sali, z korytarza na korytarz, jednym dotknię- ciem usuwając kamienne tafle w kolumnach i ścianach, gdzie były drzwi ukryte. Niekiedy wahał się, lecz wówczas odczytywał tajemnicze znaki na ścianach i porównywał je ze znaka- mi na paciorkach, które miał na szyi.

Po półgodzinnej podróży znalazł się w skarbcu, skąd usunąwszy tafle w podłodze dostał się do sali leżącej pod spodem. Sala była niska, lecz obszerna, a jej sufit opierał się na mnó- stwie przysadkowatych kolumn.

Samentu położył koszyk i zapaliwszy dwie pochodnie przy ich świetle zaczął odczytywać napisy ścienne.

„Mimo podłej postaci - mówił jeden napis - jestem prawdziwy syn bogów, gdyż gniew mój jest straszny.

Na dworze zamieniam się w słup ognia i czynię błyskawicę. Zamknięty, jestem grzmotem i zniszczeniem, i nie ma budowli, która oparłaby się mojej potędze.

Ułagodzić mnie może tylko święta woda, która odbiera mi moc. Ale gniew mój tak dobrze rodzi się z płomienia, jak i z najmniejszej iskry.

Wobec mnie wszystko skręca się i upada. Jestem jak Tyfon, który obala najwyższe drzewo i podnosi kamienie.”

„Słowem, każda świątynia ma swoją tajemnicę, której inne nie znają!...” - rzekł do siebie Samentu.

Otworzył jedną kolumnę i wydobył z niej duży garnczek. Garnczek miał pokrywę przyle- pioną woskiem tudzież otwór, przez który przechodził długi i cienki sznurek, nie wiadomo gdzie kończący się wewnątrz kolumny.

Samentu odciął kawałek sznurka, przytknął go do pochodni i spostrzegł, że sznur spala się bardzo prędko, wydając syczenie.

Teraz ostrożnie zdjął nożem pokrywę i zobaczył wewnątrz garnka niby piasek i kamyki popielatej barwy. Wydobył parę kamyków i odszedłszy na bok przytknął pochodnię. W jednej chwili buchnął duży płomień i kamyki znikły zostawiając po sobie gęsty dym i przykry za- pach.

Samentu wyjął znowu trochę popielatego piasku, wysypał na posadzkę, umieścił wśród niego kawałek sznura który znalazł przy garnku, i - wszystko to nakrył ciężkim kamieniem. Potem zbliżył pochodnię, sznur zatlił się i po chwili - kamień wśród płomieni podskoczył do góry.

-  Mam już tego syna bogów!... - rzekł z uśmiechem Samentu. - Skarbiec nie zapadnie się...

Zaczął chodzić od kolumny do kolumny, otwierać tafle i z wnętrza wydobywać ukryte garnki. Przy każdym był sznur, który Samentu przecinał, a garnki odstawiał na bok...

-   No - mówił kapłan - jego świątobliwość mógłby darować mi połowę tych skarbów, a przynajmniej... syna mego zrobić nomarchą!... I z pewnością zrobi, gdyż jest to wspaniało- myślny władca... Mnie zaś należy się co najmniej świątynia Amona w Tebach...

Zabezpieczywszy w ten sposób salę dolną, Samentu wrócił do skarbca, a stamtąd wszedł do sali górnej. Tam również były napisy na ścianach, liczne kolumny, a w nich garnki zaopa- trzone w sznury i napełnione kamykami, które przy zetknięciu się z ogniem wybuchały.

Samentu poprzecinał sznury, powydobywał garnki z wnętrza kolumn i - szczyptę popiela- tego piasku zawiązał w gałganek.

Potem zmęczony usiadł. Wypaliło mu się sześć pochodni; noc musiała się już zbliżać ku końcowi.


„Nigdy bym nie przypuszczał - mówił do siebie - że tutejsi kapłani mają tak dziwny mate- riał?... Przecie można by rozwalać nim asyryjskie fortece!... No, my także nie wszystko ogła- szamy naszym uczniom...”

Strudzony począł marzyć. Teraz był pewny, że zajmie najwyższe stanowisko w państwie, potężniejsze od tego, jakie zajmował Herhor.

Co wtedy zrobi?... Bardzo wiele. Zabezpieczy mądrość i majątek swoim potomkom. Posta- ra się o wydobycie tajemnic ze wszystkich świątyń, co w nieograniczony sposób umocni jego władzę, a Egiptowi zapewni przewagę nad Asyrią.

Młody faraon drwi z bogów, to ułatwi mu ustanowienie czci dla jednego boga, na przykład Ozirisa, i połączenie Fenicjan, Żydów, Greków i Libijczyków w jedno państwo - z Egiptem.

Współcześnie przystąpi do robót nad kanałem, który ma połączyć Morze Czerwone ze Śródziemnym. Gdy wzdłuż kanału pobuduje się fortece i nagromadzi dużo wojska, cały han- del z nieznanymi ludami Wschodu i Zachodu wpadnie w ręce Egipcjan.

Trzeba też posiadać własną flotę i majtków egipskich. A nade wszystko trzeba zgnieść Asyrią, która z każdym rokiem staje się niebezpieczniejsza... Trzeba ukrócić zbytki i chci- wość kapłanów... Niechaj będą mędrcami, niech mają dostatek, ale niech służą państwu za- miast, jak dziś, wyzyskiwać je na swoją korzyść...

„Już w miesiącu Hator - mówił w sobie - będę władcą!... Młody pan zanadto lubi kobiety i wojsko, aby mógł zajmować się rządami... A jeżeli nie będzie miał synów, wówczas mój syn, mój syn...”

Ocknął się. Jeszcze jedna pochodnia spłonęła i był wielki czas do opuszczenia podzie- miów.

Podniósł się, zabrał swój koszyk i opuścił salę nad skarbcem.

„Nie potrzebuję pomocników... - myślał uśmiechając się. - Sam wszystko zabezpieczy- łem... ja sam... pogardzany kapłan Seta!... „

Minął już kilkanaście komnat i korytarzy, gdy nagle stanął... Zdawało się, że na posadzce sali, do której wszedł, widać cienką smugę światła...

W jednej chwili ogarnęła go tak straszna trwoga, że zgasił pochodnię. Lecz i smuga na po- sadzce znikła.

Samentu wytężył słuch, ale słyszał tylko bicie tętna we własnej głowie.

-  Przywidziało mi się!... - rzekł.

Drżącymi rękoma wydobył z kosza małe naczynie, gdzie powoli tliła się hubka, i znowu zapalił pochodnią.

„Jestem bardzo senny!. ” - pomyślał.

Rozejrzał się po sali i poszedł do ściany, w której były ukryte drzwi. Nacisnął gwóźdź, drzwi nie uchyliły się. Drugi... trzeci nacisk - nic...

„Co to znaczy?” - rzekł do siebie zdumiony.

Już zapomniał o świetlnej smudze. Zdawało mu się, że spotkał go nowy, niesłychany wy- padek. Tyle setek drzwi ukrytych otwierał w swym życiu, tyle ich otworzył w Labiryncie, że wprost nie mógł pojąć obecnego oporu.

Wtem znowu ogarnął go strach. Zaczął biegać od ściany do ściany i wszędzie probować ukrytych drzwi. Wreszcie jedne ustąpiły. Samentu głęboko odetchnął i znalazł się w ogromnej sali, jak zwykle przepełnionej kolumnami. Jego pochodnia rozświetlała zaledwie część prze- strzeni, której ogromna reszta ginęła w gęstym mroku.

Ciemność, las kolumn, a nade wszystko nieznajomość sali - dodała kapłanowi otuchy. Na dnie jego trwogi zbudziła się iskra naiwnej nadziei: zdawało mu się, że ponieważ on nie zna tego miejsca, więc i nikt go nie zna, nikt tu nie trafi.

Uspokoił się nieco i uczuł, że nogi gną się pod nim. Więc usiadł. Lecz znowu zerwał się i począł oglądać się dokoła, jak gdyby chcąc sprawdzić: czy istotnie grozi mu niebezpieczeń- stwo i - skąd? Z którego z tych ciemnych kątów wyjdzie ono, aby rzucić się na niego?


Samentu, jak nikt w Egipcie, był oswojony z podziemiami, ciemnością, zbłąkaniem... Przechodził też różne niepokoje w życiu. Ale to, czego doznawał obecnie, było czymś zupeł- nie nowym i tak strasznym, że kapłan bał się nadać temu właściwego nazwiska.

W końcu z wielkim wysiłkiem zebrał myśli i rzekł:

-    Gdybym naprawdę widział światło... gdyby naprawdę ktoś pozamykał drzwi, byłbym zdradzony... A w takim razie co?...

„Śmierć!...” - szepnął mu głos ukryty gdzieś na dnie duszy. Śmierć?!...

Pot wystąpił mu na twarz; zatamował mu się oddech. I nagle opanowało go szaleństwo strachu. Zaczął biegać po sali i uderzać pięścią w mury szukając wyjścia. Już zapomniał, gdzie jest i jak się tu dostał; stracił kierunek, a nawet możność orientowania się za pomocą paciorków.

Zarazem poczuł, że jest w nim jakby dwu ludzi: jeden prawie obłąkany, drugi spokojny i mądry. Ten mądry tłomaczył sobie, że wszystko może być przywidzeniem, że nikt go nie od- krył, nikt go nie szuka i że wyjdzie stąd, byle nieco ochłonął. Ale ten pierwszy, obłąkany, nie słuchał głosu rozsądku, owszem, z każdą chwilą brał górę nad swoim antagonistą wewnętrz- nym.

O, gdyby można było ukryć się w której kolumnie!... Niechby wówczas szukali... Choć za- pewne nikt by go nie szukał i nie znalazł, a on przespawszy się odzyskałby panowanie nad sobą.

-   Cóż mnie tu może spotkać? - mówił wzruszając ramionami. - Bylem uspokoił się, mogą mnie gonić po całym Labiryncie...

Wszak do przecięcia mi wszystkich dróg trzeba by kilku tysięcy ludzi, a do wskazania: w której sali jestem - chyba cudu!...

No, ale przypuśćmy, że łapią mnie... Więc i cóż!... Biorę ten oto flakonik, przykładam do ust i w jednej chwili uciekam tak, że mnie już nikt nie złapie... Nawet bogowie...

Lecz pomimo rozumowań znowu schwyciła go tak straszna trwoga, że po raz drugi zgasił pochodnią i drżąc, szczękając zębami wcisnął się pod jedną z kolumn.

„Jak można... jak można było wchodzić tutaj!... - mówił do siebie. - Alboż nie miałem cze- go jeść... na czym wesprzeć głowy?... Prosta rzecz, że jestem odkryty... Przecież Labirynt posiada mnóstwo czujnych jak psy dozorców, i tylko dziecko albo głupiec mógłby myśleć o oszukaniu ich...

Majątek... władza!... Gdzież jest taki skarb, za który warto by oddać jeden dzień życia?... I oto ja, człowiek w sile wieku, naraziłem moje... „

Zdawało mu się, że usłyszał ciężkie stuknięcie. Zerwał się i w głębi sali - zobaczył blask.

Tak jest: blask rzeczywisty, nie złudzenie... W odległej ścianie, gdzieś na końcu, stały otwarte drzwi, przez które w tej chwili ostrożnie wchodziło kilku zbrojnych ludzi z pochod- niami.

Na ten widok kapłan uczuł zimno - w nogach, w sercu, w głowie... Już nie wątpił, że nie tylko został odkryty, ale że jest ścigany i otoczony.

Kto mógł go zdradzić?... Rozumie się, że tylko jeden człowiek: młody kapłan Seta, którego wtajemniczył dość szczegółowo w swoje plany. Zdrajca sam z miesiąc musiałby szukać drogi w Labiryncie; ale gdyby porozumiał się z dozorcami, mogli Samentu wytropić w jeden dzień...

W tej chwili arcykapłan doznał wrażeń znanych tylko ludziom, którzy stoją w obliczu śmierci. Przestał się bać, gdyż jego urojone trwogi pierzchły wobec rzeczywistych pochodni... I nie tylko odzyskał panowanie nad sobą, ale nawet poczuł się nieskończenie wyższym od wszystkiego, co żyje... Za chwilę już nie będzie mu groziło żadne... żadne niebezpieczeń- stwo!...


Myśli przebiegały mu przez głowę z szybkością i jasnością błyskawic. Ogarnął całe swoje istnienie: prace, niebezpieczeństwa, nadzieje i ambicje, i - wszystko to wydawało mu się dro- biazgiem. Bo i co by mu przyszło, gdyby w tej chwili był nawet faraonem albo posiadał klej- noty wszystkich skarbców królewskich?...

Wszystko to marność, pył, a nawet gorzej, bo złudzenie. Jedna tylko rzecz jest wielka i prawdziwa - śmierć...

Tymczasem ludzie z pochodniami pilnie oglądając kolumny i zakątki doszli już do połowy ogromnej sali. Kapłan widział połyskujące ostrza ich włóczni i poznał, że wahają się, że po- suwają się naprzód ze strachem i niechęcią. O kilka kroków za nimi szła inna grupa osób oświetlona jedną pochodnią.

Samentu nawet nie czuł do nich niechęci, tylko ciekawość: kto mógł go zdradzić? Ale i ta kwestia nie bardzo go obchodziła; wydawało mu się bowiem nierównie ważniejszym pytanie: dlaczego człowiek musi umierać i - po co rodzi się?... Gdyż, wobec faktu śmierci, całe życie skraca się w jedną chwilkę, bolesną, choćby było najdłuższym i najbogatszym w doświadcze- nia.

-  Po co to?... Na co to?...

Otrzeźwił go głos jednego ze zbrojnych.

-  Tu nikogo nie ma i być nie może!...

Zbrojni stanęli. Samentu poczuł, że kocha tych ludzi, którzy nie chcą iść dalej, i - serce w nim uderzyło.

Powoli nadciągnęła druga grupa osób, w której spierano się.

-   Jak nawet wasza dostojność może przypuszczać, że tu ktoś wszedł?... - mówił głos drga- jący gniewem. - Przecież wszystkie wejścia są pilnowane, osobliwie teraz. A gdyby nawet kto zakradł się, to chyba po to, ażeby umrzeć z głodu...

-  A jednak patrz, wasza dostojność, na zachowanie się Lykona - odparł drugi głos. - Śpiący wciąż wygląda tak, jakby nieprzyjaciela czuł blisko...

„Lykon?... - myślał Samentu. - Ach, to ten Grek podobny do faraona... Co widzę?... Mefres go tu przyprowadził!...”

W tej chwili śpiący Grek rzucił się naprzód i stanął przed kolumną, za którą ukrywał się Samentu. Zbrojni pobiegli za nim, a blask ich pochodni oświetlił ciemną figurę kapłana.

-  Kto tu?... - krzyknął chrapliwym głosem dowódca.

Samentu wysunął się. Jego widok zrobił tak silne wrażenie, że ludzie z pochodniami cofnęli się. Mógł był przejść między przerażonymi i nikt by go nie zatrzymał; ale kapłan już nie myślał o ucieczce.

-   A co, czy mylił się mój jasnowidzący?... - zawołał Mefres wyciągając rękę. - Oto zdraj- ca!...

Samentu zbliżył się do niego z uśmiechem i rzekł:

-    Poznałem cię po tym okrzyku, Mefresie. Gdy nie możesz być oszustem, jesteś tylko głupcem...

Obecni osłupieli; Samentu mówił ze spokojną ironią:

-   Choć prawda, że w tej chwili jesteś i oszustem, i głupcem. Oszustem, bo wmawiasz w dozorców Labiryntu, że ten łotr ma dar podwójnego widzenia; a głupcem, bo myślisz, że ci uwierzą. Lepiej od razu powiedz, że w świątyni Ptah znajdują się dokładne plany Labiryntu...

-  To fałsz!... - zawołał Mefres.

-  Zapytaj tych ludzi, komu wierzą: tobie czy mnie? Ja jestem tutaj, gdyż znalazłem plany w świątyni Seta; ty przyszedłeś z łaski nieśmiertelnego Ptah... - zakończył Samentu śmiejąc się.

-  Zwiążcie tego zdrajcę i kłamcę!... - krzyknął Mefres.

Samentu cofnął się parę kroków. Szybko wydobył spod odzieży flakonik i podnosząc go do ust rzekł:


-  Mefresie, ty do śmierci będziesz głupi... Spryt masz tylko wówczas, gdy chodzi o pienią- dze...

Przytknął do ust flakonik i upadł na posadzkę.

Zbrojni rzucili się na niego, podnieśli, ale już leciał im przez ręce.

-  Niechże tu zostanie jak inni... - rzekł dozorca Labiryntu.

Cały orszak opuścił salę i starannie zamknął ukryte drzwi. Niebawem wyszli z podzie- miów Labiryntu.

Gdy dostojny Mefres znalazł się na dziedzińcu, kazał swoim kapłanom przygotować konne lektyki i natychmiast razem ze śpiącym Lykonem odjechał do Memfisu.

Dozorcy Labiryntu, oszołomieni niezwykłymi wypadkami, spoglądali to na siebie, to na eskortę Mefresa, która już znikała w żółtym tumanie pyłu.

-   Nie mogę uwierzyć - rzekł arcykapłan-dozorca - że był za naszych dni człowiek, który wdarł się do podziemiów...

-  Wasza dostojność zapomina, że dzisiaj było trzech takich - wtrącił jeden z młodszych ka- płanów obrzucając go ukośnym spojrzeniem.

- A... a... prawda!... - odparł arcykapłan. - Czyliż bogowie pomięszali mi rozsądek?... - do- dał trąc czoło i ściskając zawieszony na piersiach amulet.

-  I dwaj uciekli - podpowiedział młodszy kapłan - komediant Lykon i świątobliwy Mefres.

-  Dlaczegoż nie zwróciłeś mi uwagi tam... w podziemiu!... - wybuchnął zwierzchnik.

-  Nie wiedziałem, że się tak stanie...

-  Biada mojej głowie!... - wołał arcykapłan. - Nie naczelnikiem, ale odźwiernym tego gma- chu powinienem być... Ostrzegano nas, że ktoś zakrada się do Labiryntu, i nie zapobiegłem temu... A teraz znowu wypuściłem dwu najniebezpieczniejszych, którzy sprowadzą tu, kogo im się podoba... O biada!...

-  Nie potrzebuje wasza dostojność rozpaczać - odezwał się inny kapłan. - Prawo nasze jest wyraźne... Niech więc wasza dostojność wyśle do Memfisu czterech albo sześciu naszych ludzi i zaopatrzy ich w wyroki. Reszta należyć będzie do nich...

-  Ależ ja straciłem rozum! - narzekał arcykapłan.

-  Co się stało, to się stało - przerwał nie bez ironii młodszy kapłan. - Jedno jest pewne, że: ludzie, którzy nie tylko nie trafili do podziemiów, ale nawet chodzili po nich jak po własnym domu, że ludzie ci żyć nie mogą...

-  Więc wyznaczcie sześciu z naszej milicji...

-  Rozumie się!... Trzeba z tym skończyć... - potwierdzili kapłani-dozorcy.

-   Kto wie, czy Mefres nie działał w porozumieniu z najdostojniejszym Herhorem? - szep- nął ktoś.

-   Dosyć! - zawołał arcykapłan. - Gdy Herhora znajdziemy w Labiryncie, postąpimy we- dług prawa. Ale domyślać się ani posądzać kogokolwiek - nie wolno... Niech pisarze przygo- tują wyroki dla Mefresa i Lykona, wybrani niech najśpieszniej jadą za nimi, a milicja niech pomnoży warty. Trzeba także zbadać wnętrze gmachu i odkryć, którędy wszedł Samentu... Choć jestem pewny, że nieprędko znajdzie naśladowców...

W parę godzin później sześciu 

Komentarze

  1. It really makes me happy and I am satisfied with your post. Thank you for sharing this post. Your blog posts are very interesting and impressive. guaranty trust bank recruitment 

    OdpowiedzUsuń
  2. I think this is an informative post and it is very beneficial and knowledgeable. Therefore, I would like to thank you for the endeavors that you have made in writing this article. Also check how to cash a check online

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz